Maraton, powrót po 3 latach

Poznań był już po raz piętnasty organizatorem maratonu. Moja przygoda z dystansem 42 km i 195 m  rozpoczęła się właśnie w Poznaniu. Było to w 2005 roku podczas 6 edycji biegu. Startowałem również w kolejnych latach na tej tarasie (prawie co roku modyfikowanej), aż do roku 2010. Wtedy powiedziałem sobie dość. Brak zadowalających wyników spowodował wycofanie się ze startów w biegach maratońskich. Postanowiłem, że dopóki nie poprawię wyników na krótszych dystansach, nie zmierzę się z magicznym dystansem. Jak powiedziałem tak tez zrobiłem. Przerwa trwała trzy lata.

Nastał dzień 12 października, start maratonu. Z pokorą i szacunkiem stanąłem na starcie, brakowało mi ich podczas poprzednich edycji z czego mogły również wynikać niepowodzenia. Bieg się zaczyna, a ja wiem co mam robić. Nie zacząć za mocno by nie opaść z sił na końcówce biegu. Myślałem sobie: „Niech mnie teraz wyprzedzają, po 30 km sytuacja się odwróci”.

1794581_725420900865984_7453405109315327610_n

Starałem się cieszyć biegiem, dziękować kibicom za doping, przybijać piątki. Swobodne poruszanie się w pierwszej fazie biegu pomaga odwrócić na chwilę myśli od tego ile jeszcze kilometrów mam przed sobą. Założone tempo trzymałem od samego początku co również wpływało na pozytywne myśli i samopoczucie. Początkowe 5 km biegnę w „tłoku”. Następnie powoli tłum biegaczy się rozciąga.

Choć to początek biegu przed zawodnikami jak również kibicami gwóźdź programu. Enea Stadion przez, którego murawę przebiega trasa maratonu, a trybuny są udostępnione kibicom. Bardzo przyjemne chwile, szkoda  tylko ze nie na końcówce biegu tylko początku.

Przez cały czas biegłem praktycznie samotnie, nie licząc oczywiście Bartka, który jako mój suport towarzyszył mi na rowerze. Choć tą rolę odgrywał pierwszy raz, spisał się rewelacyjnie!

Znaleźliśmy się już poza terenem stadionu i zmierzaliśmy w rejony bardzo dobrze mi znane. A do tego pierwsi najbliżsi mi kibice. Michał z Ewą po raz kolejny nie zawiedli. Dodali siły swoją obecnością, zrobili kilka zdjęć. Wtedy jeszcze się uśmiechałem ;)

Po kolejnych kilku kilometrach przebiegam obok ulicy na, której mieszkam. A w związku z tym kolejni kibice Ania z Jakubem. Z uśmiechem przybijam „piątkę” i liczę na kolejne spotkanie po przebiegnięciu „agrafki”. Nim jednak to nastąpiło wybił 17 km i kolejni bliscy na trasie. I to jacy! Mama oraz dziadek z babcią. Kolejne „piątki” i słowa wsparcia. Lubię to!

Czuję się całkiem dobrze. Biegnę niemal po trasie, którą praktycznie codziennie pokonuję podczas treningów. Pogoda sprzyja kibice dopisują oby tak do końca zostało.

 „Agrafka” zaczyna się zapinać z w związku z tym ponownie spotykam Anię i Jakuba. Myślę sobie: „do zobaczenia na mecie”. Biegnę dalej i zastanawiam się, czy mam jakieś omamy spowodowane wysiłkiem. Przed sobą widzę Kenijkę. To dopiero 19 km, a ja wyprzedzam wydawać by się mogło „urodzoną biegaczkę”. Widocznie dla tej zawodniczki to nie był dobry dzień do biegania maratonu. Wyprzedzam ja i biegnę dalej.

21 km i zaczyna się potężny podbieg. Ładne 3 km biegu pod górę. Na tym fragmencie trasy zwątpiłem trochę w siłę swoich nóg, jak się okazało niepotrzebnie. Powoli starałem się skupiać na biegu, nie rozpraszać się zbytnio. Choć widząc wystawione dłonie dzieci czekające na przybicie „piątki” nie mogłem ich zawieść. W takich chwilach przy dużym dopingu łatwo o niepotrzebne przyspieszenie, co i w moim przypadku miało miejsce, tym bardziej, że szpaler ustawionych dzieci wydawał się nie mieć końca. Musiałem uspokoić rytm i złapać oddech. Tak to jest jak się ulega chwili ;)

Powoli bieg wchodził w najważniejszą fazę. I tak od ok. 27 km zaczęło się regularne wyprzedzanie osób, które przesadziły na początku biegu i narzuciły sobie zbyt szybkie tempo. Było to motywujące i dodawało siły. Ok. 33 km zaczął dopadać mnie kryzys. Nie, nie ściana. Ot, taki murek ;)  Po paru kilometrach pozbierałem się i zaczęło mi się naprawdę przyjemnie biec. Może była to zasługa żelu energetycznego… Niestety tak pięknie nie było aż do mety. Biegnąc ulicą Browarną zaczęło mi przeszkadzać wszystko, a szczególnie to, że Bartka nie ma obok mnie. Wsunie nawet nic od niego nie chciałem, ale sam fakt, że go nie było sprawiał mi problem (?). Po kilku minutach pojawił się, przepraszając, że coś go zatrzymało. Ja już wtedy wiedziałem po co mi jest potrzebny. Wydyszałem do niego: „żel”. Pojawiliśmy się na ul. Warszawskiej. Miało być z  górki… ale najpierw musiało być pod. Zacząłem sam siebie motywować, w końcu to była już końcówka. Bartek również nie szczędził sił by mnie mobilizować. Motywował mnie do wyprzedzania kolejnych zawodników, co muszę przyznać udawało mi się bez większych problemów. Nareszcie nadszedł czas na długi zbieg, podczas którego można było zobaczyć zawodników biegnących przed sobą. Walczyłem o każdą sekundę. Zegarek praktycznie odszedł w odstawkę, nie kontrolowałem tempa. Biegłem jak najszybciej mogłem. Dobiegłem do Ronda Śródka, słyszę jakieś krzyki, odwracam głowę w lewo i oczom nie wierzę, Ania i Jakub! Skąd oni tutaj!? Byłem już mocno zmęczony i nie do końca „ogarniałem” co się wokół mnie dzieje. Skupiałem się tylko na biegu. Zbliżałem się do Katedry Poznańskiej, w jej okolicach spodziewałem się kibicującej rodziny. Jola, Paweł, Bartek i Kuba po raz kolejny nie zawiedli. Swym dopingiem dodali mi dużo siły na te ostatnie kilometry.

Był to już 39 km, czyli zaraz meta. Gdy tak biegłem już czułem ogromną radość i zadowolenie wiedziałem, że złamię 3 godziny i to solidnie. Na ok. 2 km przed metą zobaczyłem znajomą sylwetkę, która z biegu przechodzi do marszu. Był to Dominik (Słonik), który nie wytrzymał narzuconego sobie tempa (?). Takich jak on było więcej co jeszcze bardziej mnie motywowało do mocnej końcówki.

Ostatnie dwa kilometry, mina zabójcy, ale zadowolonego z siebie. Pojawiają się łzy radości trochę zmęczenia. Widzę już Międzynarodowe Targi Poznańskie, gdzie ulokowana jest meta. Ostanie kilkaset metrów biegu znowu słyszę charakterystyczne krzyki. W ostatniej chwili zerkam i widzę… Anię i Jakuba. To się nazywają kibice! Ostatnie 200 metrów, meta w zasięgu wzroku. Biegnę ile sił, ale meta wcale się nie przybliża. Na szczęście tak tylko mi się wydaje. 100 m do mety i przebiegam przed trybunami, na zegarze widzę 2:51:… Sekundy i jestem na mecie, słyszę spikera wyczytującego moje imię i nazwisko w chwili przekroczenia przeze mnie mety.

Szczęście, łzy, radość.

Ostatecznie wbiegłem na metę jako 45 zawodnik  z 5000. Czas, który do tego potrzebowałem to 2 godziny 51 minut i 26 sekund. Byłem bardzo zadowolony z wyniku i stylu w jaki go osiągnałem. Cieszyłem się, także z tego, że jeszcze nie było kolejek pod prysznicami ;)

15 POZNAŃ MARATON uważam za bardzo udany. Organizacyjnie też nie mam większych zastrzeżeń. Start ten był moim 13 maratonem ukończonym w życiu. Z pewnością nie ostatnim!

Comments are closed.