Start w Australii. Miało być pięknie…

Realizacja nagrody wygranej w Wings for Life World Run miała być czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Tak też było…

Nagroda obejmowała przelot na antypody, dwa noclegi w hotelu oraz start w biegu (wszystko także dla osoby towarzyszącej, którą była Paulina). Podróż przebiegła bez najmniejszych problemów, choć podróż z Poznania do Melbourne trwała ok. 29 godzin, nie mogę powiedzieć by bardzo mnie zmęczyła. Niestety zmęczyło mnie co innego, tydzień po  przylocie…

Dzień przed biegiem chciałem zameldować się w hotelu, tym „wygranym”. Pojawiły się niestety problemy… Brak rezerwacji, a właściwie pomylone nazwisko, problemy ze śniadaniem i kilka innych niedociągnięć spowodowały spore zamieszanie i niekończące się negocjacje w recepcji. Miał być wypoczynek na wysokim poziomie, a ja czułem się coraz bardziej zmęczony całą sprawą…

Po południu wybrałem się na rozruch przed startem, w ramach którego pobiegłem do biura zawodów by odebrać pakiet startowy. Miasteczko biegowe wyglądało skromnie i pusto, bo byłem wraz z Pauliną jedynymi osobami w tamtej chwili, które odbierały pakiety. Tu nastąpiła kolejna niespodzianka. Zostałem poinformowany, że należy biec w odblaskowej kamizelce, takiej samej jakiej używa się np. na budowie. Była ona gruba, z pewnością nieoddychająca i o wiele za duża… Zacząłem się zastanawiać czy ruch uliczny podczas biegu zostanie wstrzymany, jeżeli tak organizatorzy postanowili zadbać o nasze bezpieczeństwo. Oprócz tego w pakiecie znaleźć było można czteropak Red Bull’a, frotkę na rękę, ręczniczek z logotypem biegu oraz czołówkę. Niestety nie dostałem batonika, który inni biegacze mieli w swoim worku ;(

11188424_850910898316983_7759739770887531829_n

W tym samym hotelu co i ja mieszkała Agnieszką Głomb (zwyciężczyni I edycji Wings for Life World Run  w Polsce). W ten sposób mogliśmy się poznać i porozmawiać nie tylko na tematy biegowe ;)

W dniu biegu wszyscy ubiegłoroczni zwycięzcy, którzy zjawili się w Australii, zostali zaproszeni na wspólny obiad. Miały być na nim także „gwiazdy” australijskiego Red Bull’a. Pomyślałem wtedy, że to bardzo fajny pomysł. Restauracja, w której mieliśmy się spotkać, zlokalizowana była nad samym brzegiem oceanu, niedaleko miejsca gdzie znajdował się start biegu. Kilka minut się spóźniliśmy i obawialiśmy się, że ominęło nas oficjalne powitanie wszystkich gości. Nic takiego jednak miejsca nie miało. Jedynymi osobami, które się nami (zawodnikami) interesowały były kelnerki. Na chwilę podszedł jeszcze przedstawiciel Led Sensor, jeden ze sponsorów biegu, który zaopatrzył zawodników w czołówki. Do naszego stolika dosiedli się także zawodnicy z Nowej Zelandii oraz Belgii. Obiad minął więc na rozmowie o biegu i różnych innych sprawach. Ponieważ zbliżała się już godzina 17:00 postanowiliśmy przykładem innych zawodników opuścić lokal by udać się na wypoczynek do hotelu oddalonego ok. 6 km. Niestety komunikacja w tamtej części miasta była słabo rozwinięta, więc postanowiliśmy iść pieszo. Kierowaliśmy się w stronę hotelu, maszerując promenadą poprowadzoną tuż nad brzegiem oceanu, robiąc sobie przerwy i siadając na ławce by podziwiać zachód słońca (słońce o tej porze roku w tej części Australii zachodzi ok. 18:00, była jesień).

Miałem nadzieję, że po obiedzie uda mi się jeszcze „uciąć” drzemkę. Niestety nic z tego  nie wyszło. Przypinanie numeru do koszulki, przygotowanie wszystkich rzeczy na bieg, jak i tego co będę potrzebował po jego zakończeniu. O 19:00 byliśmy umówieni przy hotelowej recepcji, spod której mieliśmy ruszyć podstawionymi busami na miejsce startu (miały tez czekać na nas po zakończeniu biegu). Panowało niestety zamieszanie, brakowało osoby, która dyrygowałaby wszystkim. O 19:20 staliśmy nadal przy recepcji, czekając na transport. Wreszcie ruszyliśmy w stronę startu. Jechałem między innymi razem z Agnieszką i jej siostrą, co poskutkowało bardzo miłą i wesołą podróżą. Niestety ok. 2 ostatnie kilometry, które nam zostały do miasteczka biegowego – startu musieliśmy już pokonać pieszo… Będąc w miasteczku biegowym na ok. godzinę przed startem (startowaliśmy o 21:00), zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia, obejrzeliśmy miejsce startu i powoli zaczęliśmy się szykować do biegu. Z rozebraniem się do stroju startowego czekałem praktycznie do ostatniej chwili. Temperatura powierza była w okolicach 12 stopni, więc nie chciałem się wychładzać.

11178226_851396378268435_2674718403839278733_n

Mam kamizelkę odblaskową na sobie, choć poprzepinaną agrafkami, tak by mi jak najmniej przeszkadzała. Staję w pierwszej linii. I kolejny raz się dziwię. Kilka metrów od startu umieszczony jest próg zwalniający, a kolejnych kilka metrów dalej ostry skręt w lewo. Całe szczęście, że starowałem w czubie, zawodnicy w tyle mogli mieć z tymi elementami problem.

Została minuta do startu. Jeden z organizatorów pokazuje na tablecie sekundy, które nas dzielą od wyścigu.  Ruszamy!!!

Początek miałem mieć spokojny, ale nie do końca wychodziło. Emocje i bieg z górki utrudniały trzymanie zamierzonego tempa. Po ok. 3 km minąłem pierwszy punkt z wodą i izotonikami, kolejny znajdował się na chyba 5 km. Pomyślałem, że jeżeli z taka intensywnością bufety będą  znajdowały się na całej trasie, wszystko będzie dobrze, przynajmniej z odpowiednim nawodnieniem… Na punktach do dyspozycji mieliśmy wodę, Red Bull’a wymieszanego z wodą oraz Gatorade. Kolejne kilometry mijały, raz biegliśmy z górki, a raz pod. Ok. 10 km zacząłem biec z pierwszą kobietą, reprezentantką Australii, z którą co jakiś czas jeszcze spotykałem się na trasie, wyprzedzając ją lub będąc wyprzedzanym.

Kibiców na trasie było jak na lekarstwo. Z pewnością przyczyną tego była późna godzina rozgrywania biegu. Jednak od czasu do czasu można było usłyszeć doping dobiegający z balkonów domów znajdujących się obok trasy wyścigu. Również dopingu nie szczędzili wolontariusze. Z uwagi na, można powiedzieć zbliżający się środek nocy, widoków zatykających dech w piersiach nie było, a w każdym razie nie było ich widać ;) A biegliśmy brzegiem oceanu.

Biegło mi się całkiem dobrze, aż tu nagle na ok. 20 km organizatorzy każą mi skręcać w prawo i przeskakiwać krawężnik, biec po trawniku i zbiegać po SCHODACH!? Tego się nie spodziewałem. Tym bardziej, że nie były specjalnie oświetlone (choć oczywiście każdy z uczestników miał czołówkę). Dopiero na późniejszych kilometrach dotarło do mnie, że przecież samochód nie przejedzie tą drogą, a przecież ma wyprzedzać biegaczy by mogli osiągnąć swoją linię mety… Po schodach znów bieg po trawniku i powrót na asfalt. W okolicach 25 km przebiegam przez tory kolejowe, chwilę zastanawiając się co się stanie jeśli, będzie miał przejechać pociąg? Na mecie dowiedziałem się, że było sporo „szczęśliwców” w tym poznana Belgijka, którzy musieli zatrzymać się przed torami i poczekać aż pociąg przejedzie… A samochód gonił…

Jednak mnie nic nie powstrzymywało przed biegnięciem przed siebie. Niestety w okolicach 30 km skierowany zostałem na chodnik, który zbudowany był z wielkich betonowych płyt. Od tej pory, mimo zamkniętej drogi, musiałem tak jak i inni zawodnicy, zmagać się z okrutnie twardą nawierzchnią, jak i z kilkunastocentymetrowymi spadami przy skrzyżowaniach z wyjazdami z posesji, pojawiającymi się co kilkadziesiąt metrów. Powodowało to wybijanie z rytmu, wymuszało większą uwagę oraz prowadziło do szybszego zmęczenia mięśni.

35 km zapadł mi w pamięć z prostego powodu, był to ostatni oficjalny punkt z wodą z jakiego skorzystałem. Kolejnych po prostu nie było, a muszę zaznaczyć tutaj, że biegliśmy już tą samą drogą co wcześniej, tylko w przeciwnym kierunku, więc można by się spodziewać, że punkty powinny być.

Praktycznie cały czas biegłem sam. Stawka rozciągnęła się na tyle, że momentami nikogo nie widziałem przed sobą, także z obsługi. Im kilometrów w nogach miałem więcej, tym bardziej zwalniałem tempo biegu. Udawało mi się kilku zawodników wyprzedzać, po czym sam byłem wyprzedzany przez innych. Wiedziałem, że biegnę w okolicach pierwszej dziesiątki. Przed startem liczyłem, że uda mi się w klasyfikacji generalnej załapać właśnie do tego grona, co uznałbym za sukces.

Minąłem 40 km i miałem nadzieję, że będzie okazja do wzięcia choć dwóch łyków wody lub izotonika, bo coraz bardziej chciało mi się pić. Niestety, jak wspominałem wcześniej, nic z tego nie wyszło. Pytałem się obsługi, czy nie mają wody, rozkładali jednak ręce twierdząc, że będzie dalej. Nie było…

Na ok. 44 km biegacz, który się ze mną zrównał podzielił się kilkoma łykami prywatnego izotonika. Na 46 km z kolei udało mi się wziąć 2 łyki wody. Osoba, która podała mi cenny w tym momencie płyn, wyglądała na wolontariusza, który został na straży i dosłownie z trzema kubeczkami wody oczekiwał biegaczy. Chwała mu za to!

Biegłem sam, słyszałem, a potem widziałem co jakiś czas samochody obsługi, które mnie wymijały. Wiedziałem, że wynik będzie poniżej moich oczekiwań. Pojawili się rowerzyści, którzy przekazali mi informację, że samochód meta jest 4 minuty za mną… Próbowałem przyspieszyć, ale kiepsko mi to szło, miałem obolałe mięśnie czworogłowe i biodra. Cały czas biegłem po betonowym chodniku, któremu z pewnością mogłem zawdzięczać tę niekomfortową sytuację. Pojawiały się kolejne podbiegi i zbiegi, wiedziałem, że samochód jest coraz bliżej. Próbowałem walczyć o kolejne kilometry.

Co jakiś czas się odwracałem, by zobaczyć samochód nieco szybciej niż tuż za plecami. Za którymś z kolei obrotem głowy zobaczyłem samochód metę. Był ok. 150 m za mną… Próbowałem rozpaczliwej ucieczki, samochód jednak się zbliżał. Gdy był już niemal równo ze mną, przyspieszałem i wyprzedzałem go. Sytuacja powtórzyła się może z trzy razy. Tempo biegu w tamtej chwili wynosiło ok. 3:20/km. Siły były… ale dlaczego dopiero spożytkowane na ostatnich metrach biegu? Nie wiem.

Samochód mnie wyprzedził. Ogarnęła mnie wielka złość, bo widziałem na swoim zegarku 48 km i 580 m. Mniej niż w poprzednim roku, a przygotowany byłem lepiej. Byłem zły na siebie za słaby bieg, zły na schody, zły na brak wody… Chwilę jeszcze potruchtałem, by po chwili wsiąść do autobus. Zabierał on zawodników kończących bieg. Nogi obolałe, nieco drżące… ktoś ustąpił  mi miejsca do siedzenia, ktoś inny zapytał ile przebiegłem, po czym ogłosił całemu autobusowi mój wynik i osiągnięte 10 miejsce. Otrzymałem brawa i gratulacje, było to miłe, ale cały czas byłem załamany rezultatem… Ktoś podał butelkę wody, prywatną…

Autobus jechał powoli, momentami się zatrzymując. Ja jednak zastanawiałem się gdzie popełniłem błąd, co spowodowało wynik poniżej oczekiwań.  Wyczekiwałem spotkania z Pauliną, która również biegła (przebiegła blisko 23 km!). Po wyjściu z autobusu ruszyłem w stronę depozytu by jak najszybciej się ubrać w ciepłe rzeczy. Rozglądałem się po drodze czy gdzieś nie stoi Paulina. Jednak to ona mnie wypatrzyła. Stała przy telebimie gdzie była relacja z biegu, ale nie tego w Australii, bo o lokalnym wyścigu mowy nie było… Uściskaliśmy się, wymieniliśmy szybko odczuciami i wynikami z biegu. Ubrałem się ciepło, ochłonąłem. Chciałem coś zjeść  ale nic nie było. Jedynie początkowo płatne resztki z samochodów-barów. Dotarło do mnie wtedy, że jeszcze powinienem dostać medal. Zapytałem Pauliny, czy ma? Uśmiechnęła się ironicznie i powiedziała, że ma ale nie medal a małą przypinkę z logiem biegu. Tak, czy siak chciałem tez mieć taką pamiątkę. Zacząłem szukać osób wręczających taki gadżet. Nie znalazłem…

Ponieważ  było już solidnie po północy zaczęliśmy szukać kogoś z organizatorów, by nam wskazał miejsce  skąd odjeżdża bus, który ma zabrać nas do hotelu. Nikogo już nie było… a bieg jeszcze się nie zakończył… Mieliśmy przed sobą perspektywę 6 km spaceru nocą… Spotkaliśmy jednak parę Belgów, z którymi siedzieliśmy  przy stoliku na obiedzie. Okazało się, że nocują w wypożyczonym kamperze, bo również mieli problemy z hotelem… Gdy dowiedzieli się, że mamy kłopoty z powrotem do hotelu zaproponowali, że nas podwiozą. Z nieba nam spadli! ;) Oczywiście zgodziliśmy się. W podziękowaniu zaprosiliśmy ich do naszego hotelowego pokoju, by mogli skorzystać z prysznica, bo jednak bez niego, spanie w domu na kółkach, po tak dużym wysiłku, mogłoby być niezbyt komfortowe. Popijając herbatę rozmawialiśmy jeszcze o swoich rodzinach, zainteresowaniach i pracy. Bardzo sympatyczni ludzie! ;) Wymieniliśmy się kontaktami i pożegnaliśmy. Może jeszcze kiedyś się spotkamy…

Przed startem w biegu umówiliśmy się z Agą, że wpadniemy do jej pokoju, by podzielić się przeżyciami z wyścigu, no i pożegnać się, ponieważ dziewczyny rano ruszały na wycieczkę, a następnie w podróż powrotną do Polski. Było dużo śmiechu i niedowierzania z tego co działo się na trasie i jak była ona poprowadzona. Emocje cały czas w nas siedziały. Nadszedł jednak czas by pójść spać, bo była 5 godzina… Wróciliśmy do swojego pokoju, wziąłem więc prysznic i poszedłem spać.

Rano wstałem obolały, prawie tak jak po pierwszym maratonie, który przebiegłem ładnych parę lat temu (obolałe biodra i pachwiny). Spakowaliśmy się i nawet z radością zaczęliśmy opuszczać pokój hotelowy. Bagaże zostawiliśmy przy recepcji i udaliśmy się na śniadanie, z którym również mieliśmy  problemy…

11182205_851817508226322_1759370724407042406_n

Z ulgą po śniadaniu ruszyliśmy w nieśpieszna drogę do Parku Olimpijskiego. Robiliśmy co jakiś czas przerwy, bo zmęczenie dawało o sobie znać. Pogoda jednak sprzyjała spacerowaniu, więc było całkiem miło. Z parku zaczęliśmy się kierować na dworzec, skąd autobusem pojechaliśmy na lotnisko, by polecieć do Sydney, gdzie spędziliśmy ostatnie dni pobytu w Australii.

11202952_852592738148799_8263777072117180743_n

Podsumowując wyjazd – mogę uznać go za udany. Niestety jednak to co myślałem, że sprawi mi przyjemność i będzie miłym akcentem podróży, okazało się najgorszym punktem wyjazdu. Oczywiście za wynik biegu odpowiadam wyłącznie ja, jednak za słabą organizację i niedociągnięcia w hotelu już kto inny…

Tak czy inaczej, byłem tam gdzie nie spodziewałem się być. Nie spodziewałem się, że wybiegam Australię ;) Najprawdopodobniej wyjazdem tym zapoczątkowałem kolejną podróż do innej lokalizacji w przyszłym roku, może nie tak odległej, ale z pewnością atrakcyjnej.

Biegajcie, zwiedzajcie, bawcie się bieganiem!

Ps.

Bieg w Australii, pokonując 70 km i 660 metrów, wygrał Amerykanin Michael Wardian. Jest on utytułowanym ultramaratończykiem, mającym także bardzo dobre wyniki w klasycznych biegach na dystansach 5 km:  13:16, 10 km: 30:23, półmaraton: 1:06:30, maraton: 2:17:49).

Comments are closed.